Dokładnie o piętnastej czekali ze zdenerwowaniem na coś, co
wskazywałoby na rozpoczęcie zadania Harry’ego. Główny zainteresowany patrzył w telewizor,
próbując odgonić natrętne myśli od czekających go, ciężkich zapewne, chwilach.
Gejsza podskoczyła w fotelu, kiedy niespodziewanie obok niej zaczął wytwarzać
się wir. Harry zerknął na niego. Tak, to był znak. Wir był identyczny jak ten,
który przeniósł go ostatnio z biblioteki do zamku Róż. Missy jęknęła
rozpaczliwie i posadziła go z powrotem, gdy próbował wstać. Spojrzał na nią z
pytaniem w oczach, ale nic nie powiedziała, trzymając go kurczowo za ramię.
— Missy, zniknie i będą jaja — powiedział.
— Ale ja mam złe przeczucie — jęknęła.
— Ostatnio też tak mówiłaś. — Nadal go nie puszczała. — Nie
denerwuj mnie. — Od razu go puściła, gdyż nie chciała stresować go przed
zadaniem. — I nie patrz na mnie, jakbyś widziała mnie ostatni raz — wywrócił
oczami, podnosząc się do pionu.
Westchnęła i uśmiechnęła się słabo.
— Idź, bo zniknie — powiedziała lekko piszczącym głosikiem.
Odprowadzili go zestresowanymi spojrzeniami.
— Powodzenia.
— Nie dziękuję.
— I pamiętaj: jak nie wiesz, co robić to… — zaczął Dexter.
— … strzelaj Avadami, tak, wiem — odparł rozbawiony.
— Boże, co ja powiedziałam?! — Nancy dopiero uświadomiła
sobie, że wygoniła go na zadanie.
— Missy — warknął jeszcze Harry, zanim pochłonął go wir.
Wylądował w znanym mu już pomieszczeniu, w którym czekały
na niego Anja i Naomi. Przywitały go ciepło.
— Gotowy? — zapytała jego była nauczycielka.
— Tak mi się wydaje.
— Więc chodźmy.
Zaprowadziły go przez znajome drzwi, za którymi po chwili
zniknął. Nie musiał czekać zbyt długo na pojawienie się Merlina, który zaczął
mu tłumaczyć:
— Przenosisz się na bezludną wyspę, gdzie jest wiele
gatunków magicznych i niemagicznych zwierząt. Na niektóre z nich czary nie
działają, więc musisz sobie radzić także bez nich. Twoim celem jest znalezienie
jaskini, w której czeka cię wiele niebezpieczeństw. Przygotuj się psychicznie
na trudne sytuacje. Trasa kończy się wraz z dotknięciem fragmentu Diamentu.
Spodziewaj się ataku z każdej strony i przetrwaj.
— Jest coraz ciekawiej — mruknął do siebie Harry bez
przekonania, kierując się w stronę przejścia, kiedy Merlin zniknął.
Z westchnięciem wsadził rękę w wir i już po chwili stał na
obrzeżu dzikiej dżungli. Przed nim rozciągał się busz, przez który miał się
przedzierać. Kiedy się odwrócił, zauważył piękne lazurowe morze z piaszczystą
plażą, na które spojrzał z niemym zachwytem. Gdyby nie misja, jaką miał do wypełnienia,
na pewno wskoczyłby do wody. Odetchnął i ponownie spojrzał na mniej przyjemną
część wyprawy. Obok jego nóg leżał kompas, nóż i namiot. Chociaż tyle. Skoro
nie miał stuprocentowej pewności, że różdżka zadziała, to musiał skądś
wykombinować bardziej mugolską broń. Schował kompas i nóż do kieszeni, namiot
założył na plecy, gdyż miał specjalne ramiączka, dzięki którym było to możliwe,
a różdżkę chwycił w dłoń. Wkroczył w busz, który obrośnięty był różnorodnymi
lianami, krzewami, drzewami i innymi roślinami. Rozglądał się za dłuższym
patykiem, który mógłby naostrzyć do obrony przed dzikimi zwierzętami.
Nasłuchiwał najmniejszego dźwięku, szelestu oznaczającego przybycie jakiegoś
ssaka czy gada. Znalazł jakiś dłuższy kij, który postanowił wykorzystać.
Wyciągnął nóż, którym go naostrzył. Ruszył przed siebie, torując sobie raz po
raz drogę różdżką.
Widział wiele niegroźnych zwierząt typu małpy bądź małe
owady. Raz utknął w szczelinie między przewróconymi drzewami, lecz szybko sobie
poradził. Po półgodzinnej męczarni w końcu coś zaczęło się dziać, lecz wolał
tego uniknąć. Na drodze stanął mu jakiś zwierz z kłami, który rozglądał się
dzikimi oczami za pożywieniem. Kobra przełknął ślinę, kiedy zaczął machać
długim ogonem przypominającym strzałę. Nie było to nic wielkiego, jednak, Ostry
w to nie wątpił, potwornie niebezpiecznego. Miał zamiar się wycofać, ale nie
zdążył tego zrobić. Ze zduszonym piskiem zaczął uciekać przed stworzeniem,
chociaż wiedział, że w tym gąszczu nie ma zbyt dużych szans na powodzenie. Z
walącym jak młot sercem odwrócił się i wycelował w potwora różdżką. Cisnął w
niego zaklęciem oszałamiającym, lecz ono tylko odrzuciło go na kilka metrów w
tył. Harry zaklął pod nosem i walnął go Drętwotą drugi raz, ale efekt był
podobny. Rzucił pod jego łapy zaklęcie wybuchające, co poskutkowało. Stworzenie
przestraszyło się głośnego wybuchu i uciekło w stronę, z której przybiegło.
Ostry wrócił na swoją trasę i jeszcze bardziej skupiony, poszedł dalej.
Kiedy zastał go wieczór, zaczął mu doskwierać głód. Nie
miał przy sobie żadnego prowiantu, więc doszedł do wniosku, że musi coś
upolować, nim zrobi się całkowicie ciemno. Przypomniało mu się, że widział
stado zajęcy, czym był bardzo zdziwiony. Zające w buszu? Stwierdził, że chyba
może się tutaj wszystkiego spodziewać. Był bardzo zmęczony, ale wiedział, że
musi coś zjeść, aby mieć siły na kolejny dzień wyprawy. Z bólem serca i wiedzą,
że Gejsza by go za to zamordowała, pozbawił życia jednego ze spotkanych futrzaków.
Znalazł miejsce, gdzie mógł rozłożyć namiot i rozpalił ognisko, na którym
upiekła się zdobycz. W tym czasie rozłożył dwuosobowy namiot. Z westchnięciem usiadł
przy ogniu, zastanawiając się, jak w trakcie snu nie paść ofiarą jakiegoś
krwiożerczego zwierzęcia. Nie miał zamiaru zarwać nocki, ponieważ chciał być
pełen energii następnego dnia. I przecież musiał spać, choćby dłużej się
zdrzemnąć. Przy niezbyt smacznym posiłku pomyślał o potrawach szykowanych przez
Gejszę na Grimmauld Place 12 i aż zapragnął tam wrócić, chociażby po te lekko
spalone naleśniki czy ziemniaki bez soli. Zgasił ognisko, aby nie kusiło ono
żadnego niepowołanego drapieżnika i wtedy przypomniało mu się zaklęcie alarmujące,
którego uczyli się w Pokoju Życzeń. Po kilku próbach udało mu się poprawie
rzucić zaklęcie wokół namiotu, więc poszedł na swoje legowisko. Budził się co
chwilę, gdy wydawało mu się, że coś się zbliża, ale na szczęście nic go nie
zaatakowało.
Po dwóch dniach wędrówki zaczęło mu brakować towarzystwa
jakiegokolwiek człowieka. Nawet znienawidzoną Nicole Young chciałby zobaczyć,
byle tylko ktoś się odezwał. Ta cisza była przytłaczająca. Tylko dźwięki natury
i nic więcej. Czasami jeszcze warknięcie jakiegoś drapieżnika i jego
szybki oddech po ucieczce przed nim, bądź uderzające zaklęcie. Zwierząt
rzeczywiście było bardzo dużo, lecz, jak się okazało, większość była niegroźna.
Żeby usłyszeć coś ludzkiego, podśpiewywał sobie znane piosenki.
— … Believe, I don't care what you want. I just want mine. Shut up, smart
little bi*ch. I don't need lies...*
Zaciął się, kiedy zauważył wejście to jaskini. Z nową
energią i błyszczącymi z podekscytowania oczami, wręcz do niej pobiegł.
Zatrzymał się gwałtownie przy samym wejściu, kiedy drogę zagrodził mu wąż
długości ciężarówki i grubości jej koła.
— Następny rozbitek? — syknął do siebie wąż, próbując go nastraszyć. — Jeszcze żyje po przebyciu tak
długiej drogi?
— Nie jestem rozbitkiem — odpowiedział w mowie węży.
— Czarodziej?
— Tak.
— Co tu robisz, wężomówco?
— Przybyłem po Diament.
— Skąd o nim wiesz?
— Od Czarnych Róż i Merlina.
— Wybrany?
— Tak.
— Jestem strażnikiem Diamentu. Skoro jesteś Wybrany, wejdź.
Powodzenia.
— Dziękuję.
Wąż zszedł mu z drogi, a on, oglądając się za siebie dla
pewności, że gad go nie zaatakuje, wszedł do jaskini. Jego oczy zalała ciemność,
więc zaświecił koniec różdżki zaklęciem. Aż stęknął cicho, kiedy na dzień dobry
powitało go kilka kościotrupów. Minął je, zerkając za siebie jeszcze raz. Wąż
pełzał przy wejściu, nie zwracając na niego uwagi. Z marnym pocieszeniem
zagłębił się w jaskini. Było wilgotno, gdzieniegdzie kapała woda, a brązowe
skały go przytłaczały. Przeszedł nad rozłożonym sznurem, zapewne zgubionym
przez jego poprzedników i to był błąd. Spadła na niego siatka, a on rozejrzał
się wokół z mocno bijącym sercem, czekając na atak. Nic nie dostrzegł. Z
irytacją na twarzy klął na wszystkich za takie żarty. Szarpnął za sznury, aby
się uwolnić, lecz, jak się okazało, były one przyczepione końcami do ziemi.
Sufit zaczął się trząść, więc spojrzał w górę. Przełknął ślinę. Prosto nad jego
głową wisiał kolec grubości jego łydki, zakończony ostrym szpikulcem. Nie
chciał mieć go w swojej czaszce, a na to się zapowiadało. Chwycił różdżkę i rzucił
na siatkę zaklęcie rozcinające, lecz ta od razu się zrosła. Klnąc pod nosem, wyciągnął
nóż i szybko zaczął przecinać. Kolec zaczął się obsuwać, a on ciął coraz
szybciej. Wyskoczył przez wyciętą dziurę w ostatniej chwili. Szpikulec dyndał
tam, gdzie sekundę wcześniej stał Kobra. Odetchnął głośno, przecierając twarz
dłonią. Wyczuł trzydniowy zarost, ale tym się nie przejął. Wrzasnął głośno,
kiedy coś zaczęło ciągnąć go za nogę. Ze zgrozą przyjął to, że był to jeden z
kościotrupów leżących jeszcze niedawno przy wejściu. Palce z kości wbijały mu
się mocno w skórę. Zaczął się wyrywać.
— Ja pie*dolę — jęknął rozpaczliwie, gdy zobaczył przed
sobą kajdany porośnięte kolczastymi krzewami, do których, w to nie wątpił,
chcieli go przypiąć.
W akcie desperacji kopnął trupa w rękę, a ten go puścił.
Kobra rozszerzył oczy, gdy uświadomił sobie, że nie do końca. Otóż oderwał dłoń
od reszty ciała. Palce nadal ściskały go za kostkę, a kościotrup szedł przed
siebie, jakby nic nie zauważył. Ostry zaczął się wierzgać i kopać po nodze, aby
kości się odczepiły. Dłoń puściła go, lecz na palcach podbiegła do niego i
zacisnęła na jego szyi. Zaczął się z nią szarpać, gwałtownie blednąc.
Kościotrup wreszcie się zorientował, że coś jest nie tak, bo odwrócił się w
jego stronę. Harry już się dusił. Szkielet powoli do niego podszedł i doczepił
rękę do reszty ciała, dzięki czemu Kobra zaczął łapać oddech. Jęknął cicho,
kiedy trup ponownie chwycił go za nogę, lecz on nie miał siły na jakiekolwiek
próby ucieczki. Mimo oporu chłopaka, kościotrup przyczepił mu ręce do kajdan.
Kolce wbijały mu się w skórę, sprawiając, że z rozciętej skóry na nadgarstkach
zaczęła spływać krew. Trup odchylił mu głowę do tyłu tak, że dotknął nią skał,
a jego szyję okrążyła obroża, która nie pozwalała mu na najmniejszy ruch
czaszką. Mógł tylko patrzeć przed siebie, przyglądając się, co robi kościotrup.
I wtedy serce mu stanęło. Dwóch kolejnych martwych wciągnęło przed niego ledwo
przytomnego Syriusza.
— Boże, co ty tu robisz? — jęknął z przerażeniem.
Łapa nie odpowiedział. Milczał jak zaklęty nawet wtedy, gdy
kościotrupy zaczęły rozcinać mu ciało nożami. Kobra natomiast wrzeszczał jak
opętany, rzucał się, płakał.
— Zostawcie go! Syriusz! Obudź się wreszcie! Weźcie mnie!
Spełnili jego prośbę. Zostawili jego chrzestnego w spokoju
i podeszli do Ostrego, który, oddychając ciężko po wcześniejszych krzykach,
nagle zamilkł, czekając na to, co zrobią. Przyłożyli nóż do jego nadgarstka i
przecięli skórę aż do łokcia. Uspokojony tym, że odczepili się od Łapy, nawet
nie pisnął. Przymknął powieki. Cisza. Nic nie czuł. Nawet kajdan. Otworzył
oczy. Przed nim nie było żywej duszy. Tylko ciemność. Ani Syriusza, ani kościotrupów.
Nie było nawet kajdan. Jęknął. Wszystko działo się w jego psychice. Ale
przecież to było takie realistyczne, czuł wszystko jakby brał w tym udział, miał
nawet ślady po zaschniętych łzach. Podciągnął kolana pod brodę.
— Cholerny koszmar — szepnął, zamykając powieki i opierając
głowę o kolana.
Miał dość. Wykończyli go psychicznie. Wtedy poczuł, jak coś
płynie mu po przedramieniu. Krew z rozciętego nadgarstka. Zdezorientowany
rozejrzał się wokoło. Teraz nie wiedział, czy to było fikcją czy
rzeczywistością. Nikogo nie było. Pozostały tylko ślady po tym, co tu się
rzekomo działo. Na ziemi znajdowały się dowody mówiące o tym, że ciągnęli go po
ziemi, próbował się ratować i wbijał palce w glebę.
Z mocno bijącym sercem podniósł się do pionu i wziął
różdżkę. Chciał jak najszybciej się stąd wydostać. Ręce mocno mu się trzęsły,
lecz różdżkę trzymał bardzo mocno. Rozglądał się czujnie wokoło, szukając
jakiegokolwiek zagrożenia.
Zachwiał się niebezpiecznie, gdy zobaczył przed sobą
dziesiątki wisielców. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Wszyscy trupiobladzi. A on
musiał przejść między nimi. Kiedy mijał nieboszczyki, w oczach miał
zdradzieckie łzy, które wyrażały jego emocje. Przyspieszył, chciał być od nich
jak najdalej. Był na samym końcu, gdy coś chwyciło go za ramię. Wrzasnął po raz
kolejny i odwrócił się, odskakując do tyłu. Każdy z wisielców miał otwarte oczy
skierowane na niego. Puste, białe, bez tęczówek. Jego oddech stał się ciężki i
świszczący. Wszystkie trupy bujały się lekko, jakby poruszane wiatrem, a
sznury, na których wisiały, skrzypiały głośno. Rzucił się do ucieczki, by być
od nich jak najdalej. W końcu przystanął. Nie obejrzał się za siebie ze
strachu. Nie chciał widzieć tego jeszcze raz, niezależnie od tego, co by się
działo. Nie wiedział, co było gorsze: kościotrupy czy wisielcy, lecz wiedział,
że z jaskini nie wyjdzie zdrowy psychicznie, jeśli w ogóle wyjdzie.
— Niech to już się skończy — szeptał do siebie. — Do domu…
Nie wytrzymam…
Poczuł uderzenie w plecy. Jęknął z bólu, upadając na
ziemię. Nawet nie chciał się odwrócić i sprawdzić, co to było. Po prostu
czekał. Wtedy coś chwyciło go za ramiona i podciągnęło pod sufit, by uwiesić za
nadgarstki przy skałach. Stęknął żałośnie, ponieważ rany po kolcach piekły i
bolały niemiłosiernie. Przed nim stanęło coś o sinej twarzy, bez oczu i ze
zszytymi ustami. To był ktoś. Na
rękach tego kogoś znajdowała się krew. Zombie skierowało się w inną stronę, a
Kobra odprowadził je rozszerzonymi z przerażenia oczami.
— Boże…
Dopiero spostrzegł, że na stole stojącym niedaleko leży
mała, na oko pięcioletnia dziewczynka o włosach białych jak śnieg i dużych,
niebieskich oczach. Miała na sobie białą sukienkę, która została poplamiona
krwią. Leżała skulona ze strachu, a zombie zbliżało się do niej z nożem.
— Zostaw ją, ty gnoju! — wrzasnął, zaczynając się wierzgać.
Nie czuł rosnącego bólu. Przecież ta mała dziewczynka nie
była niczemu winna! Zacisnął mocno ręce na łańcuchach od kajdan, a one niespodziewanie
pękły. Spadł na ziemię i podszedł do swojej różdżki leżącej na podłożu.
— Drętwota!
Zombie padło na ziemię oszołomione, a Kobra podbiegł do
przerażonej dziewczynki. Kiedy spojrzała mu w oczy, wyglądała jak mały aniołek.
— Uciekaj — szepnęła spokojnym głosem.
— Dziecko, przecież cię tu nie zostawię — odparł,
przerażony taką myślą.
Dziewczynka podniosła się do pozycji siedzącej.
— Beze mnie masz szanse. Idź.
— Nie ma mowy — odpowiedział i bezceremonialnie chwycił ją
na ręce. — Skąd ty się tu wzięłaś?
— Jestem tu od zawsze — odparła, nie spuszczając z niego
wzroku.
Nie skarżył się na ból. Przecież nie mógł zostawić dziecka
w takim miejscu.
— Nie próbowałaś uciekać?
— Nie mogę. Muszę tu zostać.
— W życiu.
— Postaw mnie na ziemię.
Zrobił tak, jak prosiła, lecz uważnie ją obserwował. Kiedy
stanęła pewnie na nogach, spojrzała na niego z olśniewającym uśmiechem i
chwyciła go za rękę. Mimowolnie jego kąciki ust powędrowały w górę. Ruszyli
dalej.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Dla ciebie Angel — odpowiedziała.
— A dla innych?
— Różnie mnie nazywają. Dla każdego jestem kimś innym.
Kobra stanął, kiedy przed nimi pojawił się staw, lecz nie
było w nim wody, ale krew. Angel ścisnęła go mocniej za rękę, więc spojrzał na
nią. Z ust nie schodził jej uśmiech.
— Nie możesz zwątpić to przejdziemy po powierzchni.
— Skąd to wiesz?
— Znam tę jaskinię. Uwierz mi. — Musiał to zrobić. Nie miał
wyjścia, a przy niej czuł się spokojniej. Stanęli na brzegu stawu i zrobili
pierwszy krok. — Jeśli wierzysz, że przejdziesz, to się uda. Nie możesz
zwątpić.
Harry był zdumiony, gdy przeszli na drugi brzeg po
powierzchni.
— Jak cię jeszcze nazywają, Angel?
— Dla jednych jestem przekleństwem, a dla innych zbawieniem.
Częściej to pierwsze. — Zmarszczył brwi. Dziewczynka była dziwną osobą, lecz
czuł do niej sympatię. — Jesteś pierwszą osobą, która dotarła tak daleko. Jeśli
ktoś dotarł do stawu, kończył wędrówkę, chociaż też byłam przy nim.
— Dużo osób tu było?
— Niewiele. Naprawdę chcesz mi pomóc — stwierdziła.
Spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami.
— Oczywiście, że tak.
— I co później ze mną zrobisz?
— Jeden lokator więcej w domu nie zaszkodzi.
Zaśmiała się słodko, a on wiedział, że musi mieć ją przy
sobie. Była jego małym aniołkiem. Angel. Zdobyła jego serce w kilka minut. Aż
uśmiechnął się do siebie, gdy pomyślał o tym, jak zareagują pozostali, kiedy
oznajmi im, że przygarnął dziecko, bo pokochał je w ciągu chwili.
Wtedy uświadomił sobie, że stoją na końcu jaskini, a na
środku okrągłego pomieszczenia znajduje się mały stolik, na którym, ku jego
przerażeniu, nic nie było. Angel puściła jego rękę i podeszła do mebla.
Uśmiechnęła się szeroko i usiadła na nim.
— Dotarłeś tu, bo naprawdę chciałeś mi pomóc. W przeciwieństwie
do innych. Dlatego im się nie udało, a tobie tak. Udowodniłeś, że zasłużyłeś.
Pospiesz się, bo czeka na ciebie jeszcze jedno niebezpieczeństwo, ale ja już nie
mogę ci pomóc.
Wokół niej rozbłysło światło, a kiedy zgasło, zamiast niej
na stoliku leżał Diament. Kobra był w szoku. To ona była Diamentem. Mówiła tak,
bo chciała się upewnić, że na nią zasłużył. A raczej na niego. Pospiesz się, bo czeka nie ciebie
jeszcze jedno niebezpieczeństwo –
przypomniał sobie jej ostatnie słowa i z roztargnieniem rozejrzał się po
wnętrzu. Przełknął ślinę. Za długo zwlekał. Ku niemu, ze ścian, zaczęły wyłazić
olbrzymie pająki. Rzucił się do Diamentu, wiedząc, że to on przeniesie go do
domu. Był już przy nim, gdy poczuł niesamowity ból lewej ręki. Krzyknął,
dostrzegając, że jeden z pająków go ukąsił. Ledwo świadomie wyciągnął rękę po
Diament. Był zmęczony. Miał nadzieję, że dotknął bryły, gdyż przestał cokolwiek
czuć i widzieć.
*Breaking
Benjamin – Believe
Hej,
OdpowiedzUsuńkolejna misja już za nim, udało mu się otrzymać to co chciał bo zawsze myślał o innych, a nie o sobie…
Multum weny życzę…
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńcudownie, i już kolejna misja za Harrym, udało mu bo zawsze myśli o innych, a nie o sobie…
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza