24.07.2012

II. Rozdział 2 - Angel

Dokładnie o piętnastej czekali ze zdenerwowaniem na coś, co wskazywałoby na rozpoczęcie zadania Harry’ego. Główny zainteresowany patrzył w telewizor, próbując odgonić natrętne myśli od czekających go, ciężkich zapewne, chwilach. Gejsza podskoczyła w fotelu, kiedy niespodziewanie obok niej zaczął wytwarzać się wir. Harry zerknął na niego. Tak, to był znak. Wir był identyczny jak ten, który przeniósł go ostatnio z biblioteki do zamku Róż. Missy jęknęła rozpaczliwie i posadziła go z powrotem, gdy próbował wstać. Spojrzał na nią z pytaniem w oczach, ale nic nie powiedziała, trzymając go kurczowo za ramię.
— Missy, zniknie i będą jaja — powiedział.
— Ale ja mam złe przeczucie — jęknęła.
— Ostatnio też tak mówiłaś. — Nadal go nie puszczała. — Nie denerwuj mnie. — Od razu go puściła, gdyż nie chciała stresować go przed zadaniem. — I nie patrz na mnie, jakbyś widziała mnie ostatni raz — wywrócił oczami, podnosząc się do pionu.
Westchnęła i uśmiechnęła się słabo.
— Idź, bo zniknie — powiedziała lekko piszczącym głosikiem.
Odprowadzili go zestresowanymi spojrzeniami.
— Powodzenia.
— Nie dziękuję.
— I pamiętaj: jak nie wiesz, co robić to… — zaczął Dexter.
— … strzelaj Avadami, tak, wiem — odparł rozbawiony.
— Boże, co ja powiedziałam?! — Nancy dopiero uświadomiła sobie, że wygoniła go na zadanie.
— Missy — warknął jeszcze Harry, zanim pochłonął go wir.
Wylądował w znanym mu już pomieszczeniu, w którym czekały na niego Anja i Naomi. Przywitały go ciepło.
— Gotowy? — zapytała jego była nauczycielka.
— Tak mi się wydaje.
— Więc chodźmy.
Zaprowadziły go przez znajome drzwi, za którymi po chwili zniknął. Nie musiał czekać zbyt długo na pojawienie się Merlina, który zaczął mu tłumaczyć:
— Przenosisz się na bezludną wyspę, gdzie jest wiele gatunków magicznych i niemagicznych zwierząt. Na niektóre z nich czary nie działają, więc musisz sobie radzić także bez nich. Twoim celem jest znalezienie jaskini, w której czeka cię wiele niebezpieczeństw. Przygotuj się psychicznie na trudne sytuacje. Trasa kończy się wraz z dotknięciem fragmentu Diamentu. Spodziewaj się ataku z każdej strony i przetrwaj.
— Jest coraz ciekawiej — mruknął do siebie Harry bez przekonania, kierując się w stronę przejścia, kiedy Merlin zniknął.
Z westchnięciem wsadził rękę w wir i już po chwili stał na obrzeżu dzikiej dżungli. Przed nim rozciągał się busz, przez który miał się przedzierać. Kiedy się odwrócił, zauważył piękne lazurowe morze z piaszczystą plażą, na które spojrzał z niemym zachwytem. Gdyby nie misja, jaką miał do wypełnienia, na pewno wskoczyłby do wody. Odetchnął i ponownie spojrzał na mniej przyjemną część wyprawy. Obok jego nóg leżał kompas, nóż i namiot. Chociaż tyle. Skoro nie miał stuprocentowej pewności, że różdżka zadziała, to musiał skądś wykombinować bardziej mugolską broń. Schował kompas i nóż do kieszeni, namiot założył na plecy, gdyż miał specjalne ramiączka, dzięki którym było to możliwe, a różdżkę chwycił w dłoń. Wkroczył w busz, który obrośnięty był różnorodnymi lianami, krzewami, drzewami i innymi roślinami. Rozglądał się za dłuższym patykiem, który mógłby naostrzyć do obrony przed dzikimi zwierzętami. Nasłuchiwał najmniejszego dźwięku, szelestu oznaczającego przybycie jakiegoś ssaka czy gada. Znalazł jakiś dłuższy kij, który postanowił wykorzystać. Wyciągnął nóż, którym go naostrzył. Ruszył przed siebie, torując sobie raz po raz drogę różdżką.
Widział wiele niegroźnych zwierząt typu małpy bądź małe owady. Raz utknął w szczelinie między przewróconymi drzewami, lecz szybko sobie poradził. Po półgodzinnej męczarni w końcu coś zaczęło się dziać, lecz wolał tego uniknąć. Na drodze stanął mu jakiś zwierz z kłami, który rozglądał się dzikimi oczami za pożywieniem. Kobra przełknął ślinę, kiedy zaczął machać długim ogonem przypominającym strzałę. Nie było to nic wielkiego, jednak, Ostry w to nie wątpił, potwornie niebezpiecznego. Miał zamiar się wycofać, ale nie zdążył tego zrobić. Ze zduszonym piskiem zaczął uciekać przed stworzeniem, chociaż wiedział, że w tym gąszczu nie ma zbyt dużych szans na powodzenie. Z walącym jak młot sercem odwrócił się i wycelował w potwora różdżką. Cisnął w niego zaklęciem oszałamiającym, lecz ono tylko odrzuciło go na kilka metrów w tył. Harry zaklął pod nosem i walnął go Drętwotą drugi raz, ale efekt był podobny. Rzucił pod jego łapy zaklęcie wybuchające, co poskutkowało. Stworzenie przestraszyło się głośnego wybuchu i uciekło w stronę, z której przybiegło. Ostry wrócił na swoją trasę i jeszcze bardziej skupiony, poszedł dalej.
Kiedy zastał go wieczór, zaczął mu doskwierać głód. Nie miał przy sobie żadnego prowiantu, więc doszedł do wniosku, że musi coś upolować, nim zrobi się całkowicie ciemno. Przypomniało mu się, że widział stado zajęcy, czym był bardzo zdziwiony. Zające w buszu? Stwierdził, że chyba może się tutaj wszystkiego spodziewać. Był bardzo zmęczony, ale wiedział, że musi coś zjeść, aby mieć siły na kolejny dzień wyprawy. Z bólem serca i wiedzą, że Gejsza by go za to zamordowała, pozbawił życia jednego ze spotkanych futrzaków. Znalazł miejsce, gdzie mógł rozłożyć namiot i rozpalił ognisko, na którym upiekła się zdobycz. W tym czasie rozłożył dwuosobowy namiot. Z westchnięciem usiadł przy ogniu, zastanawiając się, jak w trakcie snu nie paść ofiarą jakiegoś krwiożerczego zwierzęcia. Nie miał zamiaru zarwać nocki, ponieważ chciał być pełen energii następnego dnia. I przecież musiał spać, choćby dłużej się zdrzemnąć. Przy niezbyt smacznym posiłku pomyślał o potrawach szykowanych przez Gejszę na Grimmauld Place 12 i aż zapragnął tam wrócić, chociażby po te lekko spalone naleśniki czy ziemniaki bez soli. Zgasił ognisko, aby nie kusiło ono żadnego niepowołanego drapieżnika i wtedy przypomniało mu się zaklęcie alarmujące, którego uczyli się w Pokoju Życzeń. Po kilku próbach udało mu się poprawie rzucić zaklęcie wokół namiotu, więc poszedł na swoje legowisko. Budził się co chwilę, gdy wydawało mu się, że coś się zbliża, ale na szczęście nic go nie zaatakowało.
Po dwóch dniach wędrówki zaczęło mu brakować towarzystwa jakiegokolwiek człowieka. Nawet znienawidzoną Nicole Young chciałby zobaczyć, byle tylko ktoś się odezwał. Ta cisza była przytłaczająca. Tylko dźwięki natury i nic więcej. Czasami  jeszcze warknięcie jakiegoś drapieżnika i jego szybki oddech po ucieczce przed nim, bądź uderzające zaklęcie. Zwierząt rzeczywiście było bardzo dużo, lecz, jak się okazało, większość była niegroźna. Żeby usłyszeć coś ludzkiego, podśpiewywał sobie znane piosenki.
… Believe, I don't care what you want. I just want mine. Shut up, smart little bi*ch. I don't need lies...*
Zaciął się, kiedy zauważył wejście to jaskini. Z nową energią i błyszczącymi z podekscytowania oczami, wręcz do niej pobiegł. Zatrzymał się gwałtownie przy samym wejściu, kiedy drogę zagrodził mu wąż długości ciężarówki i grubości jej koła.
— Następny rozbitek? — syknął do siebie wąż, próbując go nastraszyć. — Jeszcze żyje po przebyciu tak długiej drogi?
— Nie jestem rozbitkiem — odpowiedział w mowie węży.
— Czarodziej?
— Tak.
— Co tu robisz, wężomówco?
— Przybyłem po Diament.
— Skąd o nim wiesz?
— Od Czarnych Róż i Merlina.
— Wybrany?
— Tak.
— Jestem strażnikiem Diamentu. Skoro jesteś Wybrany, wejdź. Powodzenia.
— Dziękuję.
Wąż zszedł mu z drogi, a on, oglądając się za siebie dla pewności, że gad go nie zaatakuje, wszedł do jaskini. Jego oczy zalała ciemność, więc zaświecił koniec różdżki zaklęciem. Aż stęknął cicho, kiedy na dzień dobry powitało go kilka kościotrupów. Minął je, zerkając za siebie jeszcze raz. Wąż pełzał przy wejściu, nie zwracając na niego uwagi. Z marnym pocieszeniem zagłębił się w jaskini. Było wilgotno, gdzieniegdzie kapała woda, a brązowe skały go przytłaczały. Przeszedł nad rozłożonym sznurem, zapewne zgubionym przez jego poprzedników i to był błąd. Spadła na niego siatka, a on rozejrzał się wokół z mocno bijącym sercem, czekając na atak. Nic nie dostrzegł. Z irytacją na twarzy klął na wszystkich za takie żarty. Szarpnął za sznury, aby się uwolnić, lecz, jak się okazało, były one przyczepione końcami do ziemi. Sufit zaczął się trząść, więc spojrzał w górę. Przełknął ślinę. Prosto nad jego głową wisiał kolec grubości jego łydki, zakończony ostrym szpikulcem. Nie chciał mieć go w swojej czaszce, a na to się zapowiadało. Chwycił różdżkę i rzucił na siatkę zaklęcie rozcinające, lecz ta od razu się zrosła. Klnąc pod nosem, wyciągnął nóż i szybko zaczął przecinać. Kolec zaczął się obsuwać, a on ciął coraz szybciej. Wyskoczył przez wyciętą dziurę w ostatniej chwili. Szpikulec dyndał tam, gdzie sekundę wcześniej stał Kobra. Odetchnął głośno, przecierając twarz dłonią. Wyczuł trzydniowy zarost, ale tym się nie przejął. Wrzasnął głośno, kiedy coś zaczęło ciągnąć go za nogę. Ze zgrozą przyjął to, że był to jeden z kościotrupów leżących jeszcze niedawno przy wejściu. Palce z kości wbijały mu się mocno w skórę. Zaczął się wyrywać.
— Ja pie*dolę — jęknął rozpaczliwie, gdy zobaczył przed sobą kajdany porośnięte kolczastymi krzewami, do których, w to nie wątpił, chcieli go przypiąć.
W akcie desperacji kopnął trupa w rękę, a ten go puścił. Kobra rozszerzył oczy, gdy uświadomił sobie, że nie do końca. Otóż oderwał dłoń od reszty ciała. Palce nadal ściskały go za kostkę, a kościotrup szedł przed siebie, jakby nic nie zauważył. Ostry zaczął się wierzgać i kopać po nodze, aby kości się odczepiły. Dłoń puściła go, lecz na palcach podbiegła do niego i zacisnęła na jego szyi. Zaczął się z nią szarpać, gwałtownie blednąc. Kościotrup wreszcie się zorientował, że coś jest nie tak, bo odwrócił się w jego stronę. Harry już się dusił. Szkielet powoli do niego podszedł i doczepił rękę do reszty ciała, dzięki czemu Kobra zaczął łapać oddech. Jęknął cicho, kiedy trup ponownie chwycił go za nogę, lecz on nie miał siły na jakiekolwiek próby ucieczki. Mimo oporu chłopaka, kościotrup przyczepił mu ręce do kajdan. Kolce wbijały mu się w skórę, sprawiając, że z rozciętej skóry na nadgarstkach zaczęła spływać krew. Trup odchylił mu głowę do tyłu tak, że dotknął nią skał, a jego szyję okrążyła obroża, która nie pozwalała mu na najmniejszy ruch czaszką. Mógł tylko patrzeć przed siebie, przyglądając się, co robi kościotrup. I wtedy serce mu stanęło. Dwóch kolejnych martwych wciągnęło przed niego ledwo przytomnego Syriusza.
— Boże, co ty tu robisz? — jęknął z przerażeniem.
Łapa nie odpowiedział. Milczał jak zaklęty nawet wtedy, gdy kościotrupy zaczęły rozcinać mu ciało nożami. Kobra natomiast wrzeszczał jak opętany, rzucał się, płakał.
— Zostawcie go! Syriusz! Obudź się wreszcie! Weźcie mnie!
Spełnili jego prośbę. Zostawili jego chrzestnego w spokoju i podeszli do Ostrego, który, oddychając ciężko po wcześniejszych krzykach, nagle zamilkł, czekając na to, co zrobią. Przyłożyli nóż do jego nadgarstka i przecięli skórę aż do łokcia. Uspokojony tym, że odczepili się od Łapy, nawet nie pisnął. Przymknął powieki. Cisza. Nic nie czuł. Nawet kajdan. Otworzył oczy. Przed nim nie było żywej duszy. Tylko ciemność. Ani Syriusza, ani kościotrupów. Nie było nawet kajdan. Jęknął. Wszystko działo się w jego psychice. Ale przecież to było takie realistyczne, czuł wszystko jakby brał w tym udział, miał nawet ślady po zaschniętych łzach. Podciągnął kolana pod brodę.
— Cholerny koszmar — szepnął, zamykając powieki i opierając głowę o kolana.
Miał dość. Wykończyli go psychicznie. Wtedy poczuł, jak coś płynie mu po przedramieniu. Krew z rozciętego nadgarstka. Zdezorientowany rozejrzał się wokoło. Teraz nie wiedział, czy to było fikcją czy rzeczywistością. Nikogo nie było. Pozostały tylko ślady po tym, co tu się rzekomo działo. Na ziemi znajdowały się dowody mówiące o tym, że ciągnęli go po ziemi, próbował się ratować i wbijał palce w glebę.
Z mocno bijącym sercem podniósł się do pionu i wziął różdżkę. Chciał jak najszybciej się stąd wydostać. Ręce mocno mu się trzęsły, lecz różdżkę trzymał bardzo mocno. Rozglądał się czujnie wokoło, szukając jakiegokolwiek zagrożenia.
Zachwiał się niebezpiecznie, gdy zobaczył przed sobą dziesiątki wisielców. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Wszyscy trupiobladzi. A on musiał przejść między nimi. Kiedy mijał nieboszczyki, w oczach miał zdradzieckie łzy, które wyrażały jego emocje. Przyspieszył, chciał być od nich jak najdalej. Był na samym końcu, gdy coś chwyciło go za ramię. Wrzasnął po raz kolejny i odwrócił się, odskakując do tyłu. Każdy z wisielców miał otwarte oczy skierowane na niego. Puste, białe, bez tęczówek. Jego oddech stał się ciężki i świszczący. Wszystkie trupy bujały się lekko, jakby poruszane wiatrem, a sznury, na których wisiały, skrzypiały głośno. Rzucił się do ucieczki, by być od nich jak najdalej. W końcu przystanął. Nie obejrzał się za siebie ze strachu. Nie chciał widzieć tego jeszcze raz, niezależnie od tego, co by się działo. Nie wiedział, co było gorsze: kościotrupy czy wisielcy, lecz wiedział, że z jaskini nie wyjdzie zdrowy psychicznie, jeśli w ogóle wyjdzie.
— Niech to już się skończy — szeptał do siebie. — Do domu… Nie wytrzymam…
Poczuł uderzenie w plecy. Jęknął z bólu, upadając na ziemię. Nawet nie chciał się odwrócić i sprawdzić, co to było. Po prostu czekał. Wtedy coś chwyciło go za ramiona i podciągnęło pod sufit, by uwiesić za nadgarstki przy skałach. Stęknął żałośnie, ponieważ rany po kolcach piekły i bolały niemiłosiernie. Przed nim stanęło coś o sinej twarzy, bez oczu i ze zszytymi ustami. To był ktoś. Na rękach tego kogoś znajdowała się krew. Zombie skierowało się w inną stronę, a Kobra odprowadził je rozszerzonymi z przerażenia oczami.
— Boże…
Dopiero spostrzegł, że na stole stojącym niedaleko leży mała, na oko pięcioletnia dziewczynka o włosach białych jak śnieg i dużych, niebieskich oczach. Miała na sobie białą sukienkę, która została poplamiona krwią. Leżała skulona ze strachu, a zombie zbliżało się do niej z nożem.
— Zostaw ją, ty gnoju! — wrzasnął, zaczynając się wierzgać.
Nie czuł rosnącego bólu. Przecież ta mała dziewczynka nie była niczemu winna! Zacisnął mocno ręce na łańcuchach od kajdan, a one niespodziewanie pękły. Spadł na ziemię i podszedł do swojej różdżki leżącej na podłożu.
— Drętwota!
Zombie padło na ziemię oszołomione, a Kobra podbiegł do przerażonej dziewczynki. Kiedy spojrzała mu w oczy, wyglądała jak mały aniołek.
— Uciekaj — szepnęła spokojnym głosem.
— Dziecko, przecież cię tu nie zostawię — odparł, przerażony taką myślą.
Dziewczynka podniosła się do pozycji siedzącej.
— Beze mnie masz szanse. Idź.
— Nie ma mowy — odpowiedział i bezceremonialnie chwycił ją na ręce. — Skąd ty się tu wzięłaś?
— Jestem tu od zawsze — odparła, nie spuszczając z niego wzroku.
Nie skarżył się na ból. Przecież nie mógł zostawić dziecka w takim miejscu.
— Nie próbowałaś uciekać?
— Nie mogę. Muszę tu zostać.
— W życiu.
— Postaw mnie na ziemię.
Zrobił tak, jak prosiła, lecz uważnie ją obserwował. Kiedy stanęła pewnie na nogach, spojrzała na niego z olśniewającym uśmiechem i chwyciła go za rękę. Mimowolnie jego kąciki ust powędrowały w górę. Ruszyli dalej.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Dla ciebie Angel — odpowiedziała.
— A dla innych?
— Różnie mnie nazywają. Dla każdego jestem kimś innym.
Kobra stanął, kiedy przed nimi pojawił się staw, lecz nie było w nim wody, ale krew. Angel ścisnęła go mocniej za rękę, więc spojrzał na nią. Z ust nie schodził jej uśmiech.
— Nie możesz zwątpić to przejdziemy po powierzchni.
— Skąd to wiesz?
— Znam tę jaskinię. Uwierz mi. — Musiał to zrobić. Nie miał wyjścia, a przy niej czuł się spokojniej. Stanęli na brzegu stawu i zrobili pierwszy krok. — Jeśli wierzysz, że przejdziesz, to się uda. Nie możesz zwątpić.
Harry był zdumiony, gdy przeszli na drugi brzeg po powierzchni.
— Jak cię jeszcze nazywają, Angel?
— Dla jednych jestem przekleństwem, a dla innych zbawieniem. Częściej to pierwsze. — Zmarszczył brwi. Dziewczynka była dziwną osobą, lecz czuł do niej sympatię. — Jesteś pierwszą osobą, która dotarła tak daleko. Jeśli ktoś dotarł do stawu, kończył wędrówkę, chociaż też byłam przy nim.
— Dużo osób tu było?
— Niewiele. Naprawdę chcesz mi pomóc — stwierdziła.
Spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami.
— Oczywiście, że tak.
— I co później ze mną zrobisz?
— Jeden lokator więcej w domu nie zaszkodzi.
Zaśmiała się słodko, a on wiedział, że musi mieć ją przy sobie. Była jego małym aniołkiem. Angel. Zdobyła jego serce w kilka minut. Aż uśmiechnął się do siebie, gdy pomyślał o tym, jak zareagują pozostali, kiedy oznajmi im, że przygarnął dziecko, bo pokochał je w ciągu chwili.
Wtedy uświadomił sobie, że stoją na końcu jaskini, a na środku okrągłego pomieszczenia znajduje się mały stolik, na którym, ku jego przerażeniu, nic nie było. Angel puściła jego rękę i podeszła do mebla. Uśmiechnęła się szeroko i usiadła na nim.
— Dotarłeś tu, bo naprawdę chciałeś mi pomóc. W przeciwieństwie do innych. Dlatego im się nie udało, a tobie tak. Udowodniłeś, że zasłużyłeś. Pospiesz się, bo czeka na ciebie jeszcze jedno niebezpieczeństwo, ale ja już nie mogę ci pomóc.
Wokół niej rozbłysło światło, a kiedy zgasło, zamiast niej na stoliku leżał Diament. Kobra był w szoku. To ona była Diamentem. Mówiła tak, bo chciała się upewnić, że na nią zasłużył. A raczej na niego. Pospiesz się, bo czeka nie ciebie jeszcze jedno niebezpieczeństwo – przypomniał sobie jej ostatnie słowa i z roztargnieniem rozejrzał się po wnętrzu. Przełknął ślinę. Za długo zwlekał. Ku niemu, ze ścian, zaczęły wyłazić olbrzymie pająki. Rzucił się do Diamentu, wiedząc, że to on przeniesie go do domu. Był już przy nim, gdy poczuł niesamowity ból lewej ręki. Krzyknął, dostrzegając, że jeden z pająków go ukąsił. Ledwo świadomie wyciągnął rękę po Diament. Był zmęczony. Miał nadzieję, że dotknął bryły, gdyż przestał cokolwiek czuć i widzieć.

*Breaking Benjamin – Believe

2 komentarze:

  1. Hej,
    kolejna misja już za nim, udało mu się otrzymać to co chciał bo zawsze myślał o innych, a nie o sobie…
    Multum weny życzę…
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    cudownie, i już kolejna misja za Harrym, udało mu bo zawsze myśli o innych, a nie o sobie…
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń