23.07.2012

Rozdział 21 - Mecz

Wraz ze zdenerwowaną drużyną kierował się na śniadanie do Wielkiej Sali. Mecz miał się odbyć za niecałe dwie godziny, a oni byli tak bladzi, jakby szli na ścięcie głów. W wejściu powitały ich wiwaty Gryfonów, co przyczyniło się do tego, że Dominic zzieleniał, a Colin zachwiał się lekko, jakby miał zemdleć. Harry próbował utrzymać spokój, ale serce tłukło mu się w piersi. Jego pierwszy mecz jako kapitan… Nie chciał zacząć swojej kariery wielką porażką, a tego właśnie się teraz obawiał, chociaż wcześniej nie miał żadnych wątpliwości, że wygrają. Widok Syriusza i Remusa wcale mu nie pomógł. Przeciwnie. Chociaż przygotował się, że prawdopodobnie przybędą, to wszystkie wnętrzności skręciły mu się gwałtownie, kiedy pomyślał sobie, że zbłaźni się na całej linii, jeśli przegrają.
Pierwszy raz od dawna usiadł bez towarzystwa ekipy. Smętnie mieszał w kubku kawy, namawiając drużynę, by coś zjedli, bo inaczej pospadają z mioteł. Próbowali, ale pewnie czuli nie lepiej od niego.
Niespodziewanie przysiadła się do nich Hermiona z wielkim uśmiechem.
— Słyszałam, że w Ravenclawie drużyna jest tak zdenerwowana, że non stop się kłócą i następuje mały rozłam — szepnęła do Harry’ego, choć na tyle głośno, że pozostali zawodnicy ją usłyszeli.
Podnieśli na nią spojrzenia, w których zatliła się nadzieja.
— Jeśli tak, to nie będą się w ogóle dogadywać — stwierdził cicho Paul.
Zapanowało małe poruszenia, a Kobra patrzył na Hermionę. Oj, mała kłamczucha.
— Trochę ubarwiłam — szepnęła do niego, żeby nikt poza nimi tego nie słyszał.
Zaśmiał się lekko, a ona pokazała zęby w uśmiechu. Zerknął w sufit. Niebo było zachmurzone, a to całkowicie im sprzyjało. Musiał jeszcze ocenić, czy wieje wiatr, ale to już na błoniach. Gryfoni co chwilę rzucali im słowa otuchy, na co uśmiechali się trochę nerwowo, choć po wiadomości Hermiony byli już bardziej spokojni.
Po jakimś czasie Kobra stwierdził, że czas wielki się zbierać, więc ruszyli do wyjścia. Na błoniach doszli do wniosku, że pogoda jest idealna do quidditcha, gdyż nie było najmniejszego wiatru. W szatni przebrali się w odpowiednie ubrania. Ktoś zapukał.
— Panie kapitanie, do ciebie — wyszczerzył się Zeus, który otworzył drzwi.
Kobra pacnął go w łeb i wyszedł. Niedaleko czekali na niego Missy, Milka i Dexter w towarzystwie Łapy i Lunatyka. Zanim zdążył do nich podejść, usłyszał znajome:
— Potter!
— Tylko spokojnie — powiedział do siebie. — Czego, Young?
— Chciałam ci życzyć powodzenia — uśmiechnęła się szeroko, a on uniósł brwi. — Będę ci kibicować, gdy spadniesz z miotły albo ktoś walnie ci z pałki — wyszczerzyła się diabelnie. — Sprawisz mi dużą radość, gdy przeleżysz sporo czasu w Skrzydle Szpitalnym i nie będę musiała cię oglądać. No i nie będę miała szlabanów spowodowanych przez ciebie.
Kobra prychnął.
— Jeśli chciałaś pokazać, jak bardzo się o mnie martwisz, to ci nie wyszło. A teraz, z łaski swojej, spadaj stąd.
Uniosła głowę, zadzierając nos z uśmiechem.
— Miłego spadania.
— Spadnę z przerażenia, jak ciebie zobaczę.
— To będę blisko, nie przejmuj się. — I ruszyła do wyjścia pod jego spojrzeniem.
— Nie zobaczę cię wśród wysokiego — zaznaczył — tłumu, karzełku. — Nie odwróciła się i nie zatrzymała, ale uniosła rękę ze środkowym palcem skierowanym w jego stronę. Parsknął śmiechem. — Bo dotkniesz sufitu.
— Kretyn.
Trzasnęła drzwiami na odchodnym. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Łapa na powitanie poczochrał go po włosach, a Remus poklepał po plecach. Jak się spodziewał, życzyli mu powodzenia.
— Ale i tak Ślizgoni was zmiażdżą w finale — stwierdził Draco.
— Chyba śnisz — odparł.
— Lecimy zająć miejsca, a ty zajmij się drużyną — rzekła z uśmiechem Missy.
Poszli na stadion, a on wrócił do szatni.
Kroki zwiastowały rozpoczęcie meczu. Wznieśli okrzyk bojowy i uspokojeni wylecieli na boisko.
— I jest drużyna Gryffindoru! — krzyknął komentator, Seamus Finningan. — Jedyna dziewczyna w drużynie, Ginny Weasley oraz pozostali ścigający: Dean Thomas i Colin Creevey! Obrońca: Paul Saldana, pałkarze: Dominic Doyle i Scott Alley oraz kapitan drużyny, szukający: Harry Potter! — Kibice Lwów zawyli głośno z radości. Na boisko wlecieli Krukoni, którzy także zostali przedstawieni. Na znak pani Hooch kapitanowie uścisnęli sobie dłonie po jej krótkiej przemowie. — Wszyscy są w powietrzu — rzekł Seamus. — Sędzia wyrzuca kafla i… RUSZYLI! Ginny Weasley przejmuje kafla w zawrotnym tempie! Już ma go Thomas, Creevey, Thomas, Weasley… O mamo! Kto ma piłkę?! — Widownia wybuchnęła śmiechem, a Harry uśmiechnął się lekko. To była jego taktyka: szybkie przekazywanie kafla. — Creevey i… GOOOOOOL! Dziesięć do zera dla Gryffindoru! Kafel w rękach Krukonów. Obrońca podaje do Swifta, ten rzuca do… Ale już kafla przejmują Gryfoni! Szybka wymiana, pędzą w stronę bramki… I dwadzieścia do zera! Gryfoni postawili na szybkość akcji i na razie wychodzi im to na dobre. Alley uderza w tłuczka, który o włos mija ścigającego Krukonów! Doyle wysyła drugiego w obrońcę! Ile ten chłopak ma siły!
Harry skupił się na wypatrywaniu znicza, widząc, że drużyna świetnie sobie radzi. Odsunął się lekko, kiedy tłuczek świsnął mu koło ramienia, stwierdzając w myśli, że Nicole nie będzie zadowolona. Umknął przed drugim atakiem piłki. Musiał puścić trzonek miotły, gdyż tłuczek był skierowany w jego łokcie.
— Krukoni chyba wybrali sobie za cel wyeliminowanie szukającego Gryfonów. Na razie z marnym skutkiem. Ravenclaw przy piłce, pierwszy gol! Czterdzieści do dziesięciu!
Kobra skierował się trochę w górę, by Krukoni mieli mniejszy zasięg ataku tłuczkami. Szukający przeciwników krążył niedaleko niego, by interweniować, w razie zauważenia znicza przez Ostrego.
Przez kolejne dziesięć minut nie działo się nic ciekawego, prócz wbijania goli przez obie drużyny. Po zniczu nie było najmniejszego śladu. Ostry zleciał trochę w dół, by więcej widzieć, co dostrzegli Krukoni. Zauważył, że pałkarz – kapitan – podlatuje do drugiego, a ten kiwa głową. W następnej chwili zrozumiał, dlaczego się namawiali. Tłuczki co chwilę świstały mu nad głową.
— No nieźle — rzekł Seamus z obawą. — Pałkarze Krukonów chcą wykończyć szukającego Gryfonów! Widocznie gra została podzielona na dwie. W jednej widzimy ścigających i obrońców, a w drugiej pałkarzy i spieprzającego szukającego…
— Finningan! — wrzasnęła McGonagall.
Harry jednak musiał się z nim zgodzić, umykając przed kolejnym tłuczkiem. Zeus i Dominic robili co mogli, ale Krukoni musieli mieć duże chęci na wygraną. Kobra minął jeden atak tłuczkiem, drugi, trzeci, czwarty…
ŁUP!
Zabrakło mu tchu, gdy oberwał prosto w żołądek. Zachwiał się na miotle, gdy na chwilę go zaćmiło. Natychmiast przytrzymał się mocniej, gdy zrozumiał, że Krukoni mogą wykorzystać jego brak koncentracji i uderzyć ponownie, a wtedy na pewno by spadł. Zeus jednak wykorzystał zadowolenie pałkarzy i uderzył tłuczkiem jednego z nich.
— Ha! Pałkarz Gryffindoru właśnie wyeliminował pałkarza Ravenclawu! Brawo, Scott! W międzyczasie Gryfoni zdobywają kolejny punkt! Sto trzydzieści do sześćdziesięciu dla Lwów!
Wtedy wzrok Kobry ponownie się wyostrzył i jego zielone oczy dostrzegły małą kuleczkę, która świeciła wesoło kawałek od niego. Pognał w tamtą stronę i zanim przeciwnik, widownia i komentator zorientowali się, co jest grane, już miał znicz w dłoni.
— Harry ma znicz! Gryfoni wygrywają dwieście osiemdziesiąt do sześćdziesięciu!
Rozległ się ogłuszający ryk kibiców. Drużyna rzuciła się na niego, gdy tylko dotknęli palcami ziemi.

Jego żołądek nie był zadowolony i Harry co chwilę krzywił się w bólu, gdy dawał o sobie znać. Pałkarz Krukonów musiał użyć sporo siły w uderzenie i teraz miał problem.
— Coś blado wyglądasz — zmartwiła się Ginny. — Dobrze się czujesz?
— Ujdzie w tłumie — skrzywił się.
— Ciesz się, że z miotły nie spadłeś — powiedział Scott.
— Po prostu skaczę z radości z tego powodu — mruknął.
Mdliło go, jakby miał przed sobą najbardziej obrzydliwą rzecz. Widząc łazienkę, poczuł się lepiej.
— Ale wygraliśmy, jest się z czego cieszyć — powiedział Paul, a on uśmiechnął się lekko.
— Trzeba skombinować wódkę — rzekł cicho do Zeusa. — Jak zwrócę żołądek to nie będzie mnie bolał.
Chłopak zaczął się śmiać, czując w jego głosie określony cel: nawalić się.
— Zajmę się tym — wystawił zęby.

Wieczorem w pokoju wspólnym zorganizowano imprezę. Kobra poszedł wcześniej do Pomfrey po jakiś środek, więc brzuch przestał go boleć. Z gadania Zeusa wywnioskował, że nie ma zamiaru pić wyłącznie kremowego piwa i, jak obiecał, załatwił coś mocniejszego. Skąd skombinował butelkę Ognistej Whisky? Harry tego nie wiedział, ale nie odmówił, gdy podał mu kieliszek. Gryfoni byli zdumieni, gdy wypił zawartość i podsumował:
— Wódka lepsza.
Zeus parsknął śmiechem, a następnie wyciągnął spod stolika pół litra.
— Też tak sądzę  — wyszczerzył się, kiedy Ostremu błysnęły oczy. — Dzisiaj, ogłaszam wszem i wobec, nie będziemy trzeźwi!
Pierwsza kolejka. Druga. Dean i Seamus byli ciekawi, więc ich także poczęstował. Thomas po trzech już się chwiał.
— Widać, że niedoświadczony — zaśmiał się Zeus, gdy wpadł na stolik.
Harry ze śmiechem pomógł mu się podnieść.
— Ty się nie śmiej, bo pewnie sam za pierwszym razem lepiej nie wyglądałeś i po dwóch leżałeś — odparł Kobra ze śmiechem.
— Po trzech — parsknął z rozbawieniem. — Teraz ty się przyznaj.
Harry posadził Deana na kanapie.
— Nie pamiętam ile, ale pamiętam czym i z kim. Spirytusem z Szakalem. To nie był dobry pomysł.
— Domyślam się. — Scott wybuchnął głośnym śmiechem.
— Doszły mnie słuchy, że usiedliśmy na fotelu i udawaliśmy, że jedziemy samochodem.
Kilka osób zaczęło się śmiać, na czele z wyjącym Zeusem, a Kobra uśmiechnął się z rozbawieniem. Wypili kolejną kolejkę. Deanowi już nawet nie polewali, widząc jego mimikę twarzy. Seamus trzymał się lepiej i chyba taka impreza mu się spodobała, gdyż nie odmawiał. Humor już im dopisywał. Scott chwiał się lekko w krześle, a Seamusowi zaczęło odbijać. Wlazł na stolik z kieliszkiem w dłoni i krzyknął:
— Ludzie! Wznieśmy toast wyskoko… wysko… wysokoprocentowym soczkiem! — Nawet Dean zaśmiał się pod nosem z jego seplenienia. — Za najlepszą drużynę Gryffindoru! — Oczywiście, wszyscy wznieśli toast piwem kremowym, a oni wódką. Kobra w ostatniej chwili przytrzymał Seamusa, gdyż prawie runął ze stołu na ziemię. — Dzięki wszystkim, że chociaż jeden osobnik jest trzeźwy. W miarę — zarechotał Finningan.
— A ja to so? — wyseplenił Scott.
— Właśnie słychać — parsknął Dean.
— Sa długo musiałem być absytynentem — wybełkotał niezrozumiale.
Wódka się skończyła, więc dorwał się ponownie do Ognistej Whisky. Seamus wyłożył się na kanapie i powiedział:
— Wiecie so? Jest zajedwabiście! Ale ja saras się sszygam. — Zerwał się do pionu i ruszył w stronę dormitorium. — O cholera… Kobra, szemu ja widzę szy pary szwi? — zatrzymał się przed wejściem.
Ostry parsknął śmiechem, podobnie jak Scott, i wstał, by mu pomóc. Zaprowadził go do samego dormitorium, gdzie byli Ron i Neville. Seamus pognał do łazienki, nagle trzeźwiejąc.
— Trochę przesadził? — spytał niepewnie Neville.
— Tylko trochę — zaśmiał się Harry, gdy rozległo się walenie w drzwi.
Otworzył je. Zeus wprowadził Deana, który miał problemy ze stawianiem kroków. Scott wrzucił go na łóżko, a ten natychmiast zasnął.
— Seamus, żyjesz?! — krzyknął.
— Jakoś — odparł słabo i wyszedł po chwili. — Konies niesbyt miły, ale jest spoko.
Walnął się na łóżko i wziął przykład z Deana. Scott zaczął się niebezpiecznie chwiać ze śmiechu, więc przytrzymał się kolumny. Dwójka Gryfonów wyszła rozbawiona. Doszli do wniosku, że idą się przejść. Wymknęli się z pokoju wspólnego, dostrzegając, że zbliża się godzina ciszy nocnej, ale się tym nie przejęli.
— Au! Zeus, ty matole, uważaj!
— Czekaj, bo mnie rzuca na boki. Krzywy ten korytarz.
— Może masz zeza.
— Mówisz?
— A co innego niż mówię, czubku? — parsknął śmiechem.
Scott stanął w miejscu i podparł się ręką o ścianę.
— Sa dużo wypiłem. Sa dużo po miesięcznej przerwie… Słuchaj mnie normalnie… Co ja pier*olę?
— Gdybym ja to wiedział — pokręcił głową z politowaniem.
— Kuwa…
— Co? — zdziwił się.
— No kuwa… Takie przekleństwo.
Harry zaczął się śmiać.
— Chyba ku*wa, co?
— To tam r jest?
Kobra wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
— Nie, kujwa się mówi, wiesz?
Scott zarechotał, opierając się o ścianę i usiadł na ziemi, a Ostry, rozbawiony, przytrzymał się parapetu.
— Nie śmiej się se mnie — zaśmiał się starszy. — To nie jest śmieszne. — Jednak sam śmiał się głośno, więc jak mógł powstrzymać Kobrę? — Filch nas złapie jak będziemy za głośno.
Zamilkli i spojrzeli na siebie, by następnie wybuchnąć jeszcze donośniejszym śmiechem.
— Ta gnida?
Do ich śmiechu dołączyło kilka innych osób, więc spojrzeli w ich stronę bez przejęcia. Dexter wycierał łzy w towarzystwie innych osób z domu Salazara Slytherina, którzy także nie mogli powstrzymać śmiechu.
— Dexter! — ucieszył się komicznie Scott. — Staryyyyy… O ja pierdziu… Nie wstanę.
— Zlituj się i przestań pier*olić od rzeczy — mruknął Harry.
— Pier*olę od rzeczy?
— Non stop.
— To przestanę. Dexter, chłopie! — Kobra z miną męczennika chwycił się za twarz, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem. — To nie był dobry pomysł, żeby wychodzić z pokoju — stęknął niespodziewanie Zeus, próbując podnieść się do pionu, co mu nie wychodziło. — Podobnie jak mieszanka trunków — dodał z rozpaczą. — Nigdy więcej.
— Nie kłam — parsknął Harry.
— Racja, kłamię — wyszczerzył zęby. — I tak będę mieszać, bo to tylko takie bredzenie pijaka.
Ślizgoni mieli z niego niezły ubaw, a Harry, gdyby był trzeźwy, pewnie ze zgrozą przyjąłby obecność Nicole, ale teraz się tym nie przejmował. Starszy klęknął i przymierzał się do wstania na nogi, ale za bardzo się chwiał. Zaklął pod nosem, tym razem poprawnie, więc Kobra wywrócił oczami i mu pomógł.
— Idziemy piś — wyseplenił z radością Zeus.
— Najpierw wróć na siódme piętro.
Scott zamilkł, patrząc na niego ze zgrozą.
— A na którym jesteśmy?
— Bodajże czwartym.
— Osz w mordę… Windą jechaliśmy, a ja nie pamiętam?
— Taa, na pewno. — Harry już modlił się o szybki powrót do pokoju, żeby przyjaciel zasnął i przestał bredzić. Ile on wypił, że gadał aż tak bez sensu? Wymienił spojrzenie z Draconem, który parsknął, widząc jego załamaną minę. — Skrzynka wódki czeka na ciebie w dormitorium — powiedział Kobra do Scotta. Ten rozszerzył oczy i wręcz pobiegł przez korytarz. Ślizgoni zarechotali. — Czekaj! — krzyknął za nim brunet. Przymknął powieki z rozpaczą na twarzy, gdy go nie posłuchał. — Bo się wypier*olisz… — dodał pod nosem.
ŁUP! BRZDĘK!
— Auu… — Jęk.
— … a ja cię nie będę znowu podnosił — westchnął jeszcze Harry i ruszył w jego stronę.
Szatyn i brunet wymienili rozbawione spojrzenia, gdy wśród hałasu Gryfoni zniknęli im z oczu. Co się porobiło z tym Potterem?

Transmutacja była pierwszą lekcją kolejnego dnia. Harry nie odzywał się do Nicole, a ona nie przerywała ciszy. Niespodziewanie do klasy wpadli spóźnieni Dean i Seamus. Przeprosili za poślizg czasowy i z niemrawymi minami ruszyli do swojej ławki. Kobra spojrzał na nich z rozbawieniem, a oni wysłali mu żałosne spojrzenia. Kiedy McGonagall poszła na tyły Sali, by ciągnąć swój wywód, odwrócił się do nich i spytał, nie mogąc się powstrzymać:
— I jak?
— Daj spokój — odszepnął Seamus.
— Nie sądziłem, że kac to coś tak upierdliwego — dodał Dean.
— Budziłem was, ale mnie olaliście, odwracając się na drugi bok — zaśmiał się.
— Potter — wycedziła Nicole, trzaskając go w ramię — przez ciebie znowu dostaniemy szlaban.
— No co ty nie powiesz… — prychnął, ale z rozbawieniem odwrócił się z powrotem.
— W parach, tak jak siedzicie, ćwiczcie zaklęcie. Jedna osoba wyczarowuje poduszkę, tak jak uczyliście się na ostatniej lekcji, a druga przekształca ją w ptaka. Zaczynajcie.
Harry i Nicole spojrzeli na siebie z ukosa. Ktoś zapukał do drzwi, gdy standardowo zaczęli sprzeczkę, kto co ma robić.
— Jestem bardziej inteligentna, więc ja robię drugą część — warknęła.
— Bardziej inteligentna od kogo? Od drzewa? — prychnął. Rzuciła w niego ostrym spojrzeniem. — Ustąpię.
— Więc jednak przyznajesz mi rację. — Nicole uśmiechnęła się kpiąco.
— Ustąpię, bo mądrzejsi idą na kompromis — odgryzł się.
— U ciebie to działa odwrotnie.
— Potter i Young, czy ja nie mówiłam, że macie ćwiczyć w parach? — wtrąciła się McGonagall.
Przenieśli na nią spojrzenia. A skąd, u licha, wzięli się tu Syriusz i Remus, patrzący na nich z rozbawieniem?
— Bo on… — zaczęła Nicole.
— Nie zwalaj znowu na mnie — warknął.
Profesorka spojrzała na nich karcąco, więc zamilkli. Kobra westchnął i wyczarował poduszkę, która uniosła się nad stolikiem. Dziewczyna z zaciętą miną podniosła swoją różdżkę i już wymawiała formułkę zaklęcia, gdy rozległ się huk, a wokół nich uniósł się dym. Uczniowie zaczęli piszczeć, nie wiedząc, o co chodzi.
— Cisza! — zagrzmiała McGonagall.
Cisza trwała, aż wreszcie…
— Coś ty zrobiła, idiotko!
— To twoja wina, imbecylu!
— Patrz, jak rzucasz zaklęcie!
— To nie trzeba było ruszać swoją różdżką!
Dym opadł. Harry i Nicole stali naprzeciwko siebie, ciskając gromy z oczu. Najzabawniejsze było to, że byli oblepieni pierzem. Uczniowie zaczęli chichotać, a oni gotowi byli do wielkiej jatki, która zbliżała się wielkimi krokami. Rozległy się głośne, perfidne wybuchy śmiechu. Łapa też się nie powstrzymał i rechotał w najlepsze wraz z uczniami. Kobra uśmiechnął się z kpiną.
— Tak powinnaś wyglądać na co dzień. Byś ludzi nie straszyła.
— Ty skończony kretynie!
Och, jak ją rozdrażnił! Doskoczyła do niego z zaciśniętymi pięściami. W ostatniej chwili chwycił ją za rękę, gdy jej dłoń śmignęła tuż przed nim. Miała drugą, więc postanowiła to wykorzystać. Nie było jej dane go uderzyć, gdyż chwycił także jej drugą pięść. Przytrzymał ją w mocnym uścisku, gdy, krzycząc wściekle, zaczęła się wyrywać.
— Puszczaj mnie, debilu!
— To się uspokój! — warknął.
Odetchnęła kilka razy na uspokojenie, patrząc na niego morderczo.
— Powiecie mi, co to ma znaczyć? — zaczęła złowieszczo nauczycielka.
Harry szybko puścił Ślizgonkę. Odsunęli się od siebie gwałtownie, nagle przypominając sobie, gdzie się znajdują i że wszyscy na nich patrzą. Spojrzeli na McGonagll, którą doprowadzili do białej gorączki. Wiedzieli, że gdy tylko otworzą usta, pogrążą się jeszcze bardziej. Syriusz patrzył na Kobrę, który udawał skruchę. Później zerknął na brunetkę, patrzącą pod nogi, udającą to samo co chłopak. Wcale nie żałowali. Jego kąciki ust zadrgały lekko, ale powstrzymał uśmiech.
— Oboje szlaban dzisiaj o dziewiętnastej u woźnego.
— Yyy… — zaczęła Ślizgonka.
— Masz coś jeszcze do powiedzenia?
— Bo my mamy już dzisiaj szlaban.
— Od kogo?
— Od pani — mruknął Harry, stwierdzając, że lepiej się przyznać niż uniknąć jednego szlabanu, ale mieć przerąbane na całego u wicedyrektorki.
McGonagall patrzyła to na nią, to na niego.
— Jutro o dziewiętnastej. Posprzątajcie. — Kiwnęli głowami bez słowa. — Już nie mam na nich siły — mruknęła do Remusa i Syriusza, którzy wymienili spojrzenia.

4 komentarze:

  1. Genialny rozdział, jak z resztą wszystkie inne też ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    o pierwszy mecz, w którym Harry doskonale się sprawdził jako kapitan, te kłótnie jego z Nicole są rozrywką dla innych…
    Multum weny życzę…
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    wspaniale, pierwszy mecz Harrego, w którym jest kapitanem i sprawdził się doskonale, a te kłótnie jego z Nicole są prawdziwą rozrywką dla innych…
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  4. O ja pierdole, klony XD

    OdpowiedzUsuń