24.07.2012

II. Rozdział 9 - Kompromis

Gdy otworzył oczy, poraziła go jasność. Skrzywił się lekko, kiedy spróbował odwrócić głowę. Całe ciało miał obolałe. Nie wiedział, gdzie jest i co się stało.
— Obudził się…
Nawet nie miał siły podnieść głowy, żeby sprawdzić, kto tutaj jest. Rozległ się szum.
— Żyjesz, stary? — zapytał Jery, stając nad nim wraz z pozostałymi Ślizgonami, oprócz Dextera.
— Chyba nie — odparł cicho.
— Pamiętasz coś? — spytała z kolei Nicole.
— Nie bardzo — mruknął.
— Miałeś wypadek — oznajmił Blaise ze zmarszczonymi brwiami. — Ciesz się, że żyjesz. Pasy uratowały ci życie.
— A co…?
— Dachowałeś kilkanaście razy. Ktoś cię zepchnął z drogi — odpowiedziała Viki, spodziewając się pytania.
— Masz wstrząśnienie mózgu — wytłumaczył Alan, gdy skrzywił się z bólu. — Poza tym złamana noga i jakaś kość przy biodrze. Byłeś przez kilka minut w takim szoku, że chodziłeś normalnie, jak gdyby nigdy nic.
— Auto?
— Całe się zjarało — odpowiedział Jery. — Wybuchło pod wpływem nitro.
— Mieliśmy ich zawiadomić — rzekła nagle Pansy. — Pójdę po kogoś. — Wyszła.
— Gdzie w ogóle jesteśmy? — zapytał Kobra.
— Dexter stwierdził, że ze złamaniem sobie nie poradzi i Szefunio zadzwonił do jakiegoś Snajpera. Jesteśmy gdzieś obok jego klubu. Powiedzieli, że mamy tu siedzieć, a sami gdzieś poszli.
— Snajper był wkurzony? — spytał Harry, nagle wszystkim się przejmując.
— Ymm… Trochę — odparła Nicole. — Niby był spokojny, ale non stop warczał i obrzucał kogoś obelgami.
— Co mówił?
— Że zaje*ie tych idiotów, że jak zrobią to trzeci raz, to ich rozstrzela, no i że od jego ludzi mają się odpie*dolić — powiedział niepewnie Alan. — Ogólnie to chyba klął na tych, którzy zepchnęli cię z drogi.
— W coś ty się wpakował? — zaciekawił się Blaise.
— Ymm… To dłuższa historia — mruknął.
— Z jego gadania wynikało, że to drugi raz — zauważyła Viki.
— I że też ledwo udało ci się z tego wyjść — dodała Nicole, patrząc na niego uważnie.
— Nie zrozumiecie — odparł cicho.
Drzwi otworzyły się z rozmachem. Gejsza wpadła do środka z rozwianymi włosami. Zaczęła całować go po twarzy i włosach, mówiąc, jak bardzo się bała. Snajper przyszedł na samym końcu wraz z Szefuniem.
— Zostawcie nas samych — powiedział szef mafii. — Szefunio, zostań.
Wszyscy posłusznie wyszli, czując do niego respekt. Szefunio wydawał się starszy niż był w rzeczywistości. Miał ponad sześćdziesiąt lat, ale nigdy na tyle nie wyglądał. Dopiero teraz, gdy był zmartwiony.
— Pamiętasz coś? — zapytał Snajper, stając naprzeciwko niego.
— Wypadku w ogóle, ucieczkę jak przez mgłę — odparł cicho. — Ci sami, co wtedy w łazience?
— Prawdopodobnie — odpowiedział Szefunio, siadając obok jego łóżka na krześle.
— Wybieraj: wyjeżdżasz albo siedzisz w domu, dopóki go nie złapiemy — zarządził Snajper.
— Co?! — zerwał się do pozycji siedzącej.
Przez chwilę kręciło mu się w głowie, ale zignorował to.
— Wtedy chociaż nie będą cię mieli na celowniku.
— Nie ma mowy! — wrzasnął, aż usłyszeli go na korytarzu, zrywając się do pionu.
Zachwiał się niebezpiecznie, a biodro ostro zakłuło.
— Kobra, usiądź — powiedział Szefunio.
— Nie! Nie będę się chował, bo ściga mnie następny debil! Nawet mnie nie wku*wiaj!
— Kobra, do jasnej cholery…! — zaczął się irytować Snajper.
— Mam to głęboko w dupie!
Ubrał buty stojące przy łóżku i wyszedł wzburzony, trzaskając drzwiami. Miał gdzieś to, co miał mu do powiedzenia. Miał gdzieś to, że całe ciało go boli. Miał gdzieś to, że jakiś idiota znowu go ściga.
— Ku*wa mać, Kobra, chodź tu, ty poje*ańcu! — wściekł się Snajper.
— Spie*dalaj! — wkurzył się, nie zwracając uwagi na znajomych sterczących na korytarzu.
— Kobra, zwariowałeś? — jęknęła Milka. — Nie możesz chodzić.
— No i co? — warknął.
Snajper stanął w drzwiach, niemal strzelając z oczu błyskawicami.
— Pie*dolony małolat — mruknął do siebie.
— Pie*dolony mafioso — zripostował.
— Przysięga cię zobowiązuje.
— To od razu strzel mi w łeb — żachnął się, czując narastający ból biodra i głowy. Ale przecież nie da mu tej satysfakcji, bo wtedy tym bardziej będzie chciał go uziemić. Snajper warknął z irytacją. — Nie traktuj mnie jak Dumbledore — syknął Harry. — Wiesz, że tego nienawidzę! — tupnął nogą. Spiął się jak struna, gdy po całym ciele rozszedł się prąd  bólu. Mocno się zachwiał, ale utrzymał równowagę. Kilka osób chciało do niego podbiec, ale powiedział ostro: — Ani kroku dalej, dopóki tego nie załatwimy.
Snajper prychnął, a Kobra spojrzał na niego z zaciętym wyrazem twarzy.
— Nie dasz rady. Albo go zabij, albo idź na kompromis — podpowiedział szefowi mafii Szefunio.
— Nigdy nie idę na kompromis — syknął.
Szefunio uśmiechnął się.
— To go zabij.
Snajper wypuścił ze świstem powietrze, a Harry wbił w niego spojrzenie. Nagle uśmiechnął się z satysfakcją.
— Nie zabijesz mnie, bo sam kopniesz w kalendarz.
— Ku*wa! — wkurzył się Snajper. — Jeb*ny cwaniak!
Ostry zaczął się wrednie śmiać.
— Pierwsza zasada: nigdy nie wchodź w interesy z Kobrą, bo zawsze źle na tym wyjdziesz — zaśmiał się Szefunio.
— I wszystko obróciło się przeciwko tobie. — Brunet wystawił zęby w stronę Snajpera.
— Kompromis — wycedził.
Harry uśmiechnął się z satysfakcją, a Żyleta i Yom wymienili zaskoczone spojrzenia. Kobra obrażał szefa mafii, oczywiście żartobliwie, ale zawsze, i licytował się z nim, co było niemal niemożliwe.
— Kiedy wyjeżdżasz? — zapytał Snajper z irytacją, przejeżdżając dłonią po łysej głowie, a później bródce.
— Za cztery dni.
            — Przez te cztery dni nie ruszasz się z domu, bo i tak musisz się wykurować. Na ile dni jedziecie?
— Na pewno na trzy dni albo więcej.
— Nie będzie cię, więc okay.
— Później robię to, co mi się podoba.
Snajper zacisnął zęby. Tydzień to i tak dużo jak na tak upierdliwego gówniarza.
— Okay — odpuścił, widząc spojrzenie chłopaka. — Ale moi ludzie odprowadzają was trzydzieści kilometrów.
Ostry zastanowił się, mrużąc oczy.
— Niech będzie.
— A teraz zapie*dalaj do łóżka, bo po powrocie będziesz miał robotę i nie mam zamiaru wysłuchiwać twojego narzekania.
Przeszedł przez korytarz i zniknął za drzwiami.
— Wku*wiłeś go, bo z nim się nie licytuje — powiedział Szefunio z rozbawieniem.
— Wiem — wyszczerzył się.
W głowie mu zaszumiało, więc podparł się ściany. Obraz zawirował mu przed oczami.
— Do łóżka — zarządził stanowczo Łapa i wraz z Szatanem pomógł mu wrócić do pokoju.

Po powrocie do domu Kobra co rusz się irytował, a oczami wywracał dwa razy częściej. Gejsza w ogóle nie pozwalała mu wychodzić z łóżka, a kiedy zobaczyła go na nogach, od razu jęczała, że ma wracać do pokoju. I tak przez trzy dni. Czwartego dnia na Grimmauld Place 12 wpadli Ślizgoni, by obgadać szczegóły wyjazdu.
— Festiwal jest nad morzem, więc trochę sobie posiedzimy na plaży. Wyjeżdżamy jutro, mniej więcej o szóstej rano, bo to kawał drogi. Wynajęliśmy miejsca na polu namiotowym na trzy nocki. Festiwal zaczyna się jutro o osiemnastej, więc będziemy mieć trochę czasu, żeby się ogarnąć, coś zjeść i zwiedzić okolicę. Grają dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc na miejscu znajdziemy rozpiskę. Zaznaczymy, na które koncerty chcemy iść i wtedy ustalimy plan. Wstępnie jedziemy na cztery dni, ale możemy zostać dłużej. Jakby co znajdziemy jakąś miejscówkę…
Wieczorem Kobra zadzwonił do Snajpera, żeby się z nim dogadać na temat przeklętej ochrony.
Rano standardowo byli spóźnieni. Na szóstą umówili się ze Ślizgonami, którzy przyjechali na czas, tak jak Żyleta i Wdowa. Ekipa dopiero się budziła, a gdy zobaczyli, która godzina, powypadali z łóżek.
— Yom, miałeś nas obudzić!
— Pochrzaniły mi się godziny i nastawiłem budzik na szóstą, zamiast na piątą — jęknął w odpowiedzi.
— Stary, jesteśmy godzinę do tyłu — stęknął żałośnie Szatan, biegnąc do łazienki, która była zajęta. — Kto mi się władował?!
— Sorki! — krzyknęła zza drzwi Alison.
— Gdzie Kobra?
Cisza.
— Ku*wa! Nikt go nie obudził?!
— Ja go obudzę — zaśmiała się Wdowa.
Pobiegła na górę i po chwili była w pokoju chłopaka, który spał z jedną nogą pod kołdrą w samych bokserkach, na brzuchu, wtulony w poduszkę. Podeszła do niego i klepnęła go w tyłek. Poruszył się lekko, ale nadal spał.
— Kobra! Jesteśmy spóźnieni! — Poczochrała go po włosach. Dalej nic. — Ech… Kobra!
— Wdowa, rozpi*rdol muzykę, bo inaczej wołami go nie wyciągniesz! — krzyknęła z dołu Gejsza.
Zrobiła tak, jak zaproponowała jej przyjaciółka.
— …I can't feel the way I did before. Don't turn your back on me. I won't be ignored!…*
Harry zerwał się do pionu.
— Co jest?
— Zaspaliście.
— Cholera.
Chwycił przygotowane wieczorem ciuchy i wybiegł z nimi z pokoju wśród jej śmiechu. Nadal zaspany zbiegł po schodach z półprzymkniętymi oczami i roztrzepanymi włosami. Ślizgoni i Żyleta zaśmiali się na jego widok w tak opłakanym stanie. Wymienili standardowe cześć i Kobra wszedł do jakiegoś pomieszczenia, zatrzaskując drzwi. Po chwili wyszedł.
— Ku*wa, nie te drzwi — stwierdził i poszedł do tych naprzeciwko, słysząc ich głośny śmiech.
— Chodźmy do jadalni — zarechotał Żyleta.
Weszli do pomieszczenia. Po chwili wpadła ogarnięta Gejsza i dorwała się do patelni.
— Zjecie z nami? — spytała.
— Dzięki, jedliśmy — odparła Viki.
— No tak. Tylko my zawsze musimy się spóźniać — podsumowała.
Przez kominek wpadł Zeus.
— Wy jeszcze tutaj? — zdziwił się na wstępie.
— Nie ty jeden się spóźniłeś — odrzekła ze śmiechem Pansy.
— Och, to miło — zarechotał. — Dzwoniłem do Kobry, że się spóźnię, ale nie odbierał. Później nie miałem czasu.
— Bo spał jak zabity, więc pewnie nie słyszał. Ledwo go obudziliśmy.
Wymieniony osobnik wszedł do jadalni. Gdyby nie nieprzytomne oczy, wyglądałby tak, jak powinien. Ziewnął, opadając na krzesło. Chwilę później w pomieszczeniu byli wszyscy, których już dawno powinno tu nie być. Gejsza najpierw postawiła kawę przed kierowcami: Kobrą, Dexterem, Yomem i Żyletą, a później nalała napoju reszcie. Odezwał się telefon Ostrego.
— Gdzie wy jesteście? — usłyszał głos Snajpera.
— Daj nam dziesięć minut — stęknął. — Zaspaliśmy.
— Typowe. Chłopaki czekają.
— Okay.
Rozłączyli się. Szybko zjedli śniadanie, wzięli walizki i wyszli przed dom. Auta czekały na parkingu niedaleko. Ostry otworzył bagażnik arasha, który zastąpił nissana, i wrzucił tam swoją torbę.
— Nicole i Blaise, lubicie ostrą jazdę i głośnego rocka, więc jedziecie z Kobrą – zarządziła Missy. — Kto jeszcze z nim? Wdowa? — Dziewczyna kiwnęła głową. — Okay. W tym jednym samochodzie jest aż taka mieszanka adrenaliny, więc do reszty wsiadajcie, jak chcecie.
Wszyscy zaśmiali się. Harry wpakował do bagażnika pakunki swoich pasażerów z pomocą Blaise’a, który usiadł obok kierowcy. Nicole i Wdowa usadowiły się z tyłu.
— Sorry, ale muszę, żeby nie zasnąć — mruknął Kobra nadal ledwo przytomny i włączył radio, by następnie uruchomić odtwarzacz CD.
Przewijał piosenki, twierdząc, że są za słabe na rozbudzenie. Wreszcie trafił na mocniejsze dźwięki.
— …Everything you say to me. Takes me one step closer to the edge. And I'm about to break. I need a little room to breathe…**
Zadowolony zrobił głośniej.
— Zaczyna się — zachichotała Gejsza, siedząc obok Żylety, a ten zaśmiał się.
Ruszyli. Ulicę dalej podążyły za nimi trzy samochody Snajpera. Wcisnęli pedał gazu jeszcze bardziej i przemknęli przez miasto. Muzyka cały czas towarzyszyła im w podróży. Blaise i Kobra rozmawiali na temat festiwalu, a Wdowa i Nicole wymieniały się plotkami na temat gwiazd. Po ustalonych trzydziestu kilometrach ochrona dała znać, że wraca.
— Kto to jest ten Snajper? — zapytał Ślizgon, gdy chłopak zmienił bieg. — Widać, że ma ochotę cię zabić, ale mimo to daje ci ochronę — wytłumaczył z widoczną niewiedzą.
— Bo chce mnie zabić, ale wie, że nie może.
— Czemu? — zaśmiał się szatyn.
— Bo go wkurzam, ale jednocześnie mamy umowę.
— To może ją zerwać — wtrąciła Nicole.
— Wieczystej nie może.
— A więc to tak — mruknął Blaise. — To kim ty dla niego jesteś?
— Pracuję dla niego.
— A co robisz?
Harry spojrzał na niego z uśmiechem.
— Wolisz nie wiedzieć — odpowiedział, a Wdowa zachichotała. — Cicho tam.
Poczochrała go po włosach. Blaise nie drążył, choć był ciekawy.
Jechali dobre dwie godziny i wszyscy całkowicie się rozbudzili. Zaczęli szaleć, śmiali się radośnie, śpiewali, a pasażerowie nawet tańczyli. Nagle Żyleta oznajmił, że musi zatankować, więc zrobili postój. Inni klienci stacji benzynowej patrzyli na nich z rozbawieniem albo politowaniem, ale oni się tym nie przejęli, lecz śpiewali dalej:
— …Come break me down. Bury me, bury me .I am finished with you. Look in my eyes. You’re killing me, killing me. All I wanted was you…***
Gejsza, Pansy i Zeus w aucie Żylety zrobili sobie parkiet.
— Kobra, głośniej! — wrzasnęła blondynka.
— Z kim ja się przyjaźnię? — powiedział pod nosem z rozbawieniem i zrobił to, o co prosiła.
— Z wariatami — zachichotała Wdowa, nie zachowując się lepiej od reszty.
Brunet nagle zmarszczył brwi i zaczął obszukiwać wszystkie kieszenie, a później zerknął na półeczkę i do schowka.
— Nie wziąłem fajek. Cholera, nie wytrzymam bez nich z tymi imbecylami przez cztery dni. — Wysiadł z auta i wśród śmiechu dwójki Ślizgonów oraz swojej dziewczyny, poszedł na stację paliw. Po chwili wrócił z paczką papierosów, którą wrzucił do schowka. — Teraz jest większa szansa, że wytrzymam.
— Uzależnienie? — zaśmiał się Blaise.
— Palę tylko, gdy ktoś mnie wkurzy. — Zastanowił się. — Tak, uzależnienie.
Zarechotali. Żyleta ruszył, więc pojechali dalej.
Cała droga wyglądała tak jak poprzednio. Wreszcie dojechali do miasteczka, w którym miał się odbyć festiwal. Nawigacja zaprowadziła ich na pole namiotowe, gdzie dla niepoznaki mieli postawić cztery namioty. Dwa z nich były magiczne, a pozostałe mugolskie. Zaparkowali auta obok zarezerwowanego miejsca po krótkiej rozmowie z właścicielem i zajęli się rozpakowywaniem. Nie używali różdżek, ponieważ wokół znajdowało się pełno mugoli, a poza tym chcieli spędzić ten czas bez magii, jak zwykli ludzie. Przy rozstawianiu namiotów mieli mnóstwo frajdy, a Ślizgoni, którzy nie brali udziału w takich mugolskich obozach, teraz bawili się wyśmienicie.
— To co? Może pójdziemy na miasto coś zjeść? — zaproponowała Missy.
Wszyscy byli głodni, więc przystali na to z ochotą. Wzięli ze sobą mapę miasta, by czasami się nie zgubić i poszli szukać jakiegoś pubu z jedzeniem. Viki, cała w skowronkach, trzymała Blaise’a za rękę, uradowana wycieczką. Wdowa także ujęła dłoń Kobry, lecz nie była tak radosna jak Ślizgonka. Raczej wyglądała na zamyśloną. Nie patrzyli na siebie, unikali swoich spojrzeń. Chłopak nagle przytrzymał ją mocniej za rękę, aż wyprzedzili ich ci, którzy byli z tyłu.
— Co jest? — spytał cicho.
— Nic — odparła, nawet na niego nie zerkając.
— Chyba jednak coś.
Ich oczy w końcu się spotkały. Ścisnęła go mocniej za rękę, ale zaraz rozluźniła uścisk. Puścili się.
— Nie widzisz tego? — szepnęła. — Żyjemy przeszłością. Ten związek… jest oparty na tym, co było kiedyś. Ja… To chyba był błąd z naszej strony, że do siebie wróciliśmy. Kiedyś byliśmy szczęśliwi, ale teraz… myślimy o tym, że kiedyś było fajnie. Pomyliliśmy przeszłość z teraźniejszością i przyjaźń z miłością. Sam musisz przyznać, że tak jest — mruknęła, patrząc na niego.
— Idziecie?! — krzyknął z daleka Yom, a zaraz rozległ się jego jęk, gdy Milka przywaliła mu z łokcia, widząc, że między parą coś jest nie tak, jak powinno.
— Zaraz! — odkrzyknął Kobra, nie spuszczając wzroku z Wdowy. Nawet nie wiedział, kiedy stanęli. — Gejsza miała rację. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki — powiedział do niej.
Uśmiechnęła się słabo.
— Chyba to przysłowie ma sens. Przyjaźń nam wystarczy. W związku w końcu się pogubimy.
Ruszyli dalej, przyłączając się do reszty. Szli obok siebie, ale już jako wolni strzelcy.
— A pamiętasz, że jest jeszcze przysłowie do trzech razy sztuka? — spytał nagle Kobra.
Spojrzała na niego. Wybuchnęła śmiechem, a on uśmiechnął się z rozbawieniem.
— Lepiej już nie sugerujmy się przysłowiami — zachichotała.
Znaleźli mały pub. Kiedy do niego weszli, nie było już miejsca dla innych klientów. Zamówili fast foody, na które mieli ochotę, sprawiając, że pracownicy mieli sporo pracy, a właściciele pokaźne zyski.
— Jest ulotka — ucieszyła się Milka, biorac z lady broszurę z festiwalu, na który się wybierali.
Dostawili dwa stoliki i kilka krzeseł, aby siedzieli razem, a Missy poprosiła sprzedawczynię o długopis.
— Zaznaczamy — rzekł Szatan i zaczął po kolei czytać nazwy zespołów.
Co chwilę ktoś się odzywał idziemy, ale Kobrę, Żyletę, Dextera i Nicole słyszeli najczęściej, jako znawców rocka.
— Muse?
Cisza.
— Idziemy — rzekli zgodnie z oburzeniem Harry i Nicole. — Jeszcze się pytasz? — dodał chłopak.
— Nie znam, więc się pytam — zaśmiał się Wujek.
— Nie znasz Muse?! — krzyknęła Nicole.
— Po minach niektórych wnioskuję, że nie tylko ja — parsknął śmiechem.
Gryfon i  Ślizgonka rozejrzeli się.
— Na serio nie znacie? — uniósł brwi chłopak.
— Coś kojarzę  — mruknął Alan.
— …Cause I want it now. I want it now. Give me your heart and your soul. And I'm breaking out. I'm breaking out. Last chance to lose control…****
— Ymm…
— Aaa! — Missy klasnęła w dłonie. — Do ich piosenki zatańczyliście pierwszy taniec na balu! — wystawiła zęby.
Ich entuzjazm natychmiast zmalał. Spojrzeli na nią z załamaniem. Hogwartczycy zatykali usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Gejsza zagryzła wargę i odwróciła głowę w stronę Żylety, hamując chichot, a chłopak patrzył na nią z błyskiem rozbawienia w oczach.
— Mają bardziej charakterystyczne piosenki — mruknął Ostry z niezadowoleniem — ale akurat tę zapamiętałaś.
— Tak wyszło — wyszczerzyła się.
Wrócili do kolejnych zespołów, ale chichot Missy i Milki słyszeli niemal cały czas.

*Linkin Park – Faint
**Linkin Park – One Step Closer
***30 Seconds To Mars – The Kill
****Muse – Hysteria

2 komentarze:

  1. Hej,
    genialne, Kobra mimo bólu wstał i kłócić się z Snajperem, to było dobre „nie robi się interesów z Kobra, bo zostaniesz wyrolowany”
    Multum weny życzę…
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    cudownie, Kobra i ta kłótnia ze Snajperem... i jeszcze „nie robi się interesów z Kobra, bo zostaniesz wyrolowany” bosko...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń